27 czerwca 2017

BĘDOMIN 23-25 CZERWIEC


  Musiałam trochę ochłonąć. Nawet nie zdajecie sobie sprawy jak wyglądanie na bitwie męczy. Trzeba mieć ten gupi uśmiech przyklejony do ryjka i tak chodzić cały czas. Trzeba  uważać na swój strój, bo wszedzie czyhają paparazzi. Trzymać postawę, nie jeść, nie pić, nie mrugać, nie mówić, nie oddychać. Jednak gdy wreszcie zobaczy się zdjęcia, jest wielka duma i zachwyt. Tak bardzo, że spośród tryliona zdjęć nawet gupiej profilówki nie możesz znaleźć.

  Trzy dni. Trzy strasznie pięknie męczące dni. Za dużo, bo już po paru godzinach miałam dość i chciałam umierać, ale też za mało, bo chciałam jeszcze więcej. Najlepsze wyjście byłoby, gdybym leżała na środku pola bitwy w trumnie. Sprawa załatwiona! 😂

  Dzień pierwszy. Przynajmniej w drodze mogłam poczytać książkę, w trakcie gdy w samochodzie były prowadzone żywe rozmowy o istnieniu świata i jak to za***iście będzie na tegorocznym Będominie. Na miejscu nie było prawie nikogo. Dwa namioty. Poprzedniego dnia już pare osób przyjechało na miejsce, w tym Nasi goście z Chech. Pogoda nie była nam przychylna. Raz raziło słońce, tak, że wypalało oczy, a raz lał deszcz tak, że wyglądałam jak kudłaty pies po kąpieli. Prawie cały czas siedziałam na kostce słomy i się gapiłam bezmyślnie na otaczający mnie świat. Parę osób myślało, że się źle czuję i znowu coś jest ze mną nie tak, ale źle to odbierali. Po prostu nie lubie ludzi i potrzebuje spokoju. Wieczorem zjechało więcej ludzi i zaczęło się dziać. Było zacnie. Momentami aż za bardzo, co było przerażające.

  Dzień drugi. Trudno w to uwierzyć, ale prawie go nie pamiętam 😂 Za dużo się działo, ponieważ był to dzień, w którym były dwie bitwy. No po prostu szał, wiem. Pogoda taka sama ja poprzedniego dnia, więc szału nie ma. Na szczęście było dość ładnie na obu bitwach, z czego chyba wszyscy byli zadowoleni. Na obiad był gulasz (ponoć na cały obóz, ale nawet dla członków Garnisonu nie starczyło) Powiem szczerze, że lekka głodówka. Nie umierałam z tego powodu, bo miakłam na sobie sznurówkę, więc i tak wiele bym w siebie dużo nie wcisnęła. Wiele osób tego dnia nas opuściło, więc grupka dziesięciu osób przy grze w kościach była wystarczalna. Wieczorem przy ognisku już miałam taki zjazd jakbym wcześniej coś brała. Przynajmniej buty i pończochy sobie wysuszyłam po porannej rosie.

  Dzień trzeci. Praktycznie już koniec imprezy. Wszyscy już szykowali się do wyjazdu, pakowali, niektórzy przebierali. (jacyś dziwni) Wszyscy styrani życiem powyłazili z domu, ze strychu i namiotów jak jakieś zombie. Szczęśliwe zombie. Do domu wróciliśmy na obiad. Jak zawsze po imprezie zamówiliśmy pizze, przecież nie będziemy teraz gotować. Najgorsze jednak stało się po powrocie. Podekscytowana moja skromna osoba siada do komputera, wkłada kartę z aparatu i widzi, że 450 zdjęc które zrobiła jest do kosza. Okazało się, że miałam cały czas złe ustawienie, a przez brak okularów, które zawsze ratują mi życie nie widziałam tego. 

  Podsumowując, mimo zj***nego gorsetu po sześciu miesiącach ciężkiej pracy, zgubieniu kolczyków i wyrzuceniu 450 zdjęć do kosza, uważam, że to był najlepszy wyjazd od bardzo dawna. Choć nic kompletnie nie pamiętam (Nie, nic nie piłam) było super!






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

♥ Nie krępuj się z dodaniem komentarza, nie gryzę! :D
♥ Zostaw link do Swojego bloga, na pewno zajrzę.
♥ Komentarze typu obs/obs będą ignorowane.
♥ Za wszystkie komentarze bardzo dziękuję!